Joanna Kuciel-Frydryszak walczy o swoje interesy, ale przy okazji stała się twarzą wszystkich autorek i autorów, którzy nie mają ochoty być dłużej petentami u swoich wydawców
– w Dwutygodniku komentuję wielkiego poruszenie, które po raz pierwszy daje jakąś nadzieję na uczciwą rozmowę o finansowej sytuacji autorek i autorów. Całość tu: www.dwutygodnik.com/felieton/…

Z tym cyklem o hokeju to miało być tak, że w końcu napiszę sobie coś łatwo, przyjemnie i bez zbędnego ociągania. Tymczasem odcinek 5., przedostatni, wjeżdża po rocznej przerwie. A w nim: o pieniądzach, o Potężnych Kaczorach, o Cudzie w Lake Placid i Kurcie Russellu z fryzurą z epoki, o tym, czy Ronald Reagan jeździł na łyżwach, o Piratach z Karaibów w formie drużyny hokejowej, o tym, czy wypada kibicować Ovechkinowi (nie wypada), o symulakrach, udawaniu. No, po prostu o kapitalizmie.
NHL w trakcie sezonu przekonuje, całkiem odwrotnie niż swego czasu Gerald Ducksworth, że to wszystko jest gra, a nie biznes. Ale kiedy sezon się kończy, wtedy nie ma żadnej gry, jest czysty biznes. A może czasem to gra, a zawsze biznes? Też dlatego czasem sport jest najdoskonalszą metaforą kapitalizmu, a czasem jest czymś od niego kompletnie odmiennym. I dlatego czasem w hokeju chodzi o biznes, czasem chodzi o sport, czasem też o politykę, ale najczęściej nie wiadomo, o co chodzi.
Nad numerem „Dwutygodnika” o kulturze palestyńskiej (https://www.dwutygodnik.com/cykl/1) pracowaliśmy chyba pół roku. Zaczęło się od najzwyklejszego zdziwienia: tyle się mówi, że Palestyna to, Strefa Gazy tamto, a co my właściwie wiemy o tym, jak tam żyją ludzie, czego słuchają, co oglądają, co sobie opowiadają. No więc zaczęliśmy szukać, sprawdzać, dopytywać, i odkrywaliśmy coraz bardziej, jak niewiele wiemy. No więc ten numer jest po to, żebyśmy wszyscy i wszystkie wiedzieli ciutkę więcej. Nie udałoby się to bez ogromnego zaangażowania i roboty, jakie włożył w ten numer redaktor Jakub Socha. No i bez wspaniałej Karoliny Jakubiak, która cierpliwie i konsekwentnie wypisywała kolejne recepty na naszą niewiedzę. Czytajcie!
Rok z Hanką
Dzisiaj mija rok od premiery „Hanki. Opowieści o awansie”. Co to był za rok! Były zaskoczenia i rozczarowania, górki i dołki, zdarzenia zupełnie niespodziewane, spotkania z tych fantastycznych, krótkie wiadomości wymieniane z najbliższymi nieznajomymi, artykuły wielce mądre, a przede wszystkim rozmowy, setki rozmów.
Największe zaskoczenie? Że chłopaki z mojej drużyny hokejowej pogratulują mi premiery na samym środku lodowiska w Krakowie.
Ze zdziwień, to ta rozmowa w Sopocie z dziewczyną, która przyznała, że po lekturze „Hanki” rzuciła aplikację prawniczą i postanowiła robić doktorat. Chyba nie o to mi chodziło, pomyślałem w pierwszym odruchu, ale kto wie, może też i o to?
Szalona historia była ze „Skokiem wzwyż” Wojtka Rodaka i Szymona Adamczaka w Teatrze Dramatycznym. Jak się o tym dowiedziałem, to na inną okazję, a przecież sam spektakl i to, że wyniki Hanki wyświetlają się co miesiąc w jednej z sal Pałacu Kultury i Nauki, to jest wciąż nie do uwierzenia.
Spotkanie, które najmocniej wspominam, to chyba to z Wisły, kiedy padało, zebrała się publiczność i wydarzyło się tam chyba coś, co się zwykle nie zdarza na spotkaniach tego rodzaju. A zaraz obok niego jest ta rozmowa na Tajnych Schadzkach w Sopocie (coś jest z tym Sopotem, niech ma tutaj zdjęcie, fot. Bartosz Bańka), kiedy Katarzyna opowiadała o książce i o tym, co wokół, razem ze mną. I ten człowiek, z którym tyle mieliśmy sobie do powiedzenia, że mogliśmy się tylko przytulić na chwilę.
Pewnie, że były i rozczarowania. Anonsowane osobiście teksty, które okazywały się co najmniej nieżyczliwe (nie róbcie tego swoim znajomym). I to wymądrzanie się kogo innego, jak to pewna jego myśl jest wyłącznie jego, bo na pewno nie moja, pięć razy to podkreślił, choć znalazł tę myśl na drugiej stronie książki. I pewnie, że zabolały mnie te głosy rożne, dłuższe i krótsze, które przekonywały, że wcale tu nie ma żadnej historii, bo nie ma żadnych klas, żadnego awansu i o co mi w ogóle chodzi.
To w ogóle jest coś takiego, o czym się praktycznie nie mówi, to całe obciążenie emocjonalne związane z życiem książki, które w całości spada na autora czy autorkę, to, jak ludzie łatwo załatwiają się z czymś, co dla kogoś stanowiło treść życia przez kilka lat, i że nie za bardzo nawet jest z tym co zrobić, bo nie wypada narzekać. A na gruboskórnych raczej nie trafia, wprost przeciwnie.
Inna sprawa, że przez ten rok dowiedziałem się tyle o profesjonalnym obiegu książki, co nigdy wcześniej, i nie jest to wiedza radosna, też w takim punkcie, jak przełożenie mediów na rynek. No i sam ten rynek, rynek książki w tym kraju, no, nie mogę specjalnie więcej powiedzieć, ale raczej nie jest tak, że sobie teraz kupię nowy kij do hokeja z najwyższej półki, raczej jednak używany od takiego gościa, co klei połamane. I jeszcze te całe social media, mam wrażenie, że daliśmy się w nie wkręcić, jak w gadanie jakiejś agencji, która strasznie dużo obiecuje, jeszcze więcej wymaga, a jak nie dowozi, to obwinia klienta. Będzie o tym jeszcze osobno, ale strasznie się socialami zmęczyłem.
Ale co, uczyłem się też w tym czasie mierzyć adekwatnie, w głowie i serduszku, wagę i znaczenie spraw. A na każde rozczarowanie przypadało co najmniej kilka takich wiadomości, że ta książka, „Hanka”, to też o kimś innym, o czyjejś rodzinie, o sprawach nigdy nieprzegadanych. Albo że ktoś po lekturze w końcu wziął i zaczął zadawać pytania, na które nigdy nie było czasu. Albo że ktoś coś nagle skumał ze swojego życia, co było niby na widoku, oczywiste, a wcale nie. Albo że ktoś inny coś sobie wybaczył, bo wcześniej myślał, że to ona albo on, a to jednak wspólne. Każda taka wiadomość, a każda z nich zbyt hojna, była przecież sto razy ważniejsza niż wszystko inne.
Choć wcale tak łatwo się o tym nie pamięta i ta waga w mojej głowie ciągle się wahała, a takie wahanie niekoniecznie dobrze robi na zdrowie. Pamiętacie z „American Fiction”, jak główny bohater wraca do rodzinnego domu i matka mu mówi, że przytył, bo jak się kiepsko ma, to podjada? No to u mnie tak samo i ta druga waga, ta w łazience, też musiała przyjąć na siebie część tej historii z książką. I co najmniej ze dwa razy w tym roku przechodziłem takie kryzysy, że może już nie warto, że może sobie znajdę inną pracę, że to całe pisanie to w ogóle było jedno wielkie nieporozumienie.
Ale też za każdym razym dochodziłem w końcu do takiego dość prostego odkrycia, że ostatecznie to ja strasznie lubię tę robotę, to całe pisanie, sklejanie pomysłów, odkryć, obrazków, emocji i słów; to wymyślanie, przekładanie, ustawianie i podklejanie tu i tam, żeby się spinało. Nic innego nie sprawia mi takiej frajdy, nic mi tak dobrze nie robi na głowę.
No i ostatecznie to teraz mamy to na piśmie, tę opowieść o klasach i awansie, o naszych wybuchowych matkach, mordujących spokojem babkach i o nas, niewiedzących, co z tym wszystkim zrobić, i nikt nam już nie powie, że nie ma tu żadnej historii. Chyba więc było warto.